relacja: Ewa Formicka
.... Na pierwszy rajd ostatecznie ustaliła się grupa złożona z 21 osób,
w tym 11 z Wrocławia, 4 z Warszawy, 2 z Gdańska, 2 z Niemiec, 1 z Holandii i z Łodzi (wszyscy to byli AKJ-towicze).
Od podjęcia decyzji każdy na swój sposób ćwiczył kondycję i formę i 15 czerwca 2002, w pozornie bojowych nastrojach, ale pełni skrywanego lęku i obaw, stawiliśmy się w Odrzechowej.
Przyjęto nas bardzo gościnnie i serdecznie. Po zakwaterowaniu się i posileniu smaczną kolacją w leśniczówce Budy, zasiedliśmy do wieczornego ogniska, suto zakrapiając pieczoną w ogniu kiełbachę.
W niedzielę przed obiadem odbyliśmy jazdę próbną pod przywództwem miejscowej zootechniczki Agatki i jej suczki Rani. !0 pierwszych śmiałków pojechało konno, pozostali obsiedli dwa wozy taborowe i ruszyliśmy w pasmo Bukowicy. Trasa konna wiodła przez gęsty las bukowy, raz stromo pod górę, raz stromo w dół, by po godzinie spotkać się z wozami. Na miejscu czekali na nas podenerwowani kowboje, kanapki i dwie skrzynki zimnego piwa. Nastąpiła zmiana jeźdźców i po posileniu się i ugaszeniu pragnienia wróciliśmy do Odrzechowej.
W poniedziałek rajd zaczął się na dobre. Wyruszyliśmy po śniadaniu, a celem były Polany Surowiczne, miejsce kultowe, ok. 5 godzin jazdy łącznie dla dwóch grup. Grupa konna pojechała ponownie pasmem Bukowicy, natomiast wozy taborowe z resztą ludzi pojechały początkowo asfaltem przez Rudawkę Rymanowską i Puławy, potem przez dzikie i bezkresne łąki do leśniczówki Darów. Tam była zaplanowana zmiana jeźdźców i II śniadanie. W tym pierwszym dniu obie grupy zaznały przygód. Konni przedzierali się przez bardzo błotniste ostępy, tak że nawet jeden hucuł gramoląc się z błota zgubił w pewnym momencie swoją kowbojkę.
Na szczęście nic złego się nie stało i podążali dalej. Pokonywali strome podjazdy, wymagające czasem prowadzenia koni w ręku i karkołomne zjazdy. Wozowi natomiast mieli okazję obejrzeć piękny jar Wisłoka w Rudawce, a potem, gdy droga bita się skończyła, jechali wyboistymi wertepami, a chwilami po prostu nurtem Wisłoka. To się musiało źle skończyć - w pewnej chwili duży wóz po zgubieniu kłonicy zaczął się rozlatywać. Dzielni powożący, Jaś i Staś, nie dali się jednak zaskoczyć. Ruszyli z siekierami do lasu po materiał i po jakimś czasie wóz naprawili. W Darowie nastąpiła zmiana jeźdźców i do 2 godzinach dojechaliśmy do Polan. Tam jeszcze jedna kowbojka 'zaliczyła glebę', ale na tym limit 'gleb' na rajdzie został wyczerpany.
Pobyt na Polanach Surowicznych to prawdziwa przygoda - drewniana buda bez prądu i wody, łaźnia w strumieniu, spanie na drewnianych pryczach we wspólnej sali, hektary poziomek o niepowtarzalnym aromacie i smaku na górze Polańska, kwiaty i kumkające żaby, wieczorne ognisko przy Wojtkowej gitarze. Tej nocy nikt się nie wyspał. Jednym było za twardo, innym przeszkadzało ogólne chrapanie jak trzęsienie ziemi, a tym co spali na wozach przeszkodziły o świcie bizony, które zeszły z gór do wodopoju i obwąchiwały wozy z głośnym mlaskaniem i czochraniem. Po śniadaniu, odłowieniu mustangów, wyczyszczeniu ich i napojeniu, ruszyliśmy dalej.
Zmierzaliśmy do Lipowca. Trasa konna była niezwykle widokowa, w całości przebiegająca przez ukwiecone łąki, łącznie dla obu grup 4 godziny. Zakwaterowano nas w obiekcie agroturystycznym o dobrym standardzie, a pyszne jedzenie pamiętaliśmy długo - legendarną jajecznicę na rydzach na śniadanie, czy zapiekankę z ogniska na kolację. Szef obiektu pan Kuśnierz opowiadał przy ognisku ciekawe historie, nie obyło się też bez gitary i śpiewów.
Jeszcze wcześniej, zaraz po naszym przyjeździe okazało się, że jeden z miejscowych koni pana Kuśnierza 'rozdarł się' w niewiadomych okolicznościach i miał paskudną ranę. Ponieważ był z nami jako uczestnik rajdu profesor - weterynarz i miał ze sobą odpowiednie wyposażenie, zaoferował pomoc.
Przed obiadem doktor nie-ludzki z doktorem ludzkim (Andrzejkiem ginekologiem) wykonali niezbędną operację, zeszywając konia i skracając mu tym samym czas gojenia rany i dochodzenia do zdrowia.
Kolejnym etapem naszego rajdu był wypad do Zyndranowej i powrót do Lipowca. W Zyndranowej mieliśmy zwiedzać skansen łemkowski, a trasa w jedną stronę wynosiła 2 godziny.
Była to trasa wybitnie leśna, co okazało się dobrodziejstwem przy panującym tego dnia upale. Wozy pojechały tą samą trasą co konie, niestety nie było to dobre posunięcie. Droga była bardzo dziurawa i wyboista, a koleiny tak głębokie, że wozy kolebiąc się z boku na bok po prostu się rozpadły. Tak że pobyt w Zyndranowej upłynął naszym chłopakom - woźnicom na reanimacji wozów, a my rozsiodłaliśmy konie i zamierzaliśmy je napoić, prowadząc w ręku na kantarach. Agata tego dnia jechała na koniu pożyczonym od p. Kuśnierza, ponieważ jeden z naszych okulał. Teraz w czasie zamieszania związanego z rozsiodływaniem i organizacją pojenia, a głównie z powodu gzów, które dokuczały niemiłosiernie, obcy koń w stadzie rozpętał taka kopaninę, że z trudem opanowaliśmy sytuację.
W pewnym momencie sięgnął kopytami Boguśkę i cudem tylko nie połamał jej kości. Bark poszkodowanej momentalnie spuchł i fioletowiał w oka mgnieniu. Wyglądało to paskudnie i ostatecznie najbardziej pomogła rannej 'końska' maść zaordynowana przez naszego nieocenionego weterynarza, choć na drugi dzień Boguśka nadawała się tylko na jazdę wozem.Wracając do pobytu w Zyndranowej, to obcy koń wywołał jeszcze jedną burdę podczas pojenia nad rzeką i napędził nam sporo strachu. Gdy jakoś to towarzystwo opanowaliśmy i powiązaliśmy podenerwowane konie do drzew, mogliśmy w końcu udać się na zwiedzanie skansenu. Po odbyciu zwiedzania i zmianie jeźdźców ruszyliśmy w drogę powrotną, a wozy, poskładane jako tako, nawet trzymały się kupy. Była to istna droga przez mękę, koleiny i wertepy były takie, że chwilami walczyliśmy o życie. W pewnym momencie mały wóz zakopał się w błocie nieodwracalnie i nasi dziarscy kowboje musieli go wyciągać z głębokiej mazi niemal na plecach. W Lipowcu Jaś i Staś remontowali wozy do późnej nocy, a my robiliśmy to co kowboj lubi najbardziej - czyli zasiedliśmy do ogniska i śpiewaliśmy przy gitarze dopóki kto miał siłę.
Kolejny dzień to znowu piękna pogoda, a przed nami najdłuższa trasa do Dołżycy, łącznie ok. 8 godzin. Pożegnaliśmy serdecznych gospodarzy, napoiliśmy konie i ruszyliśmy. Konni pojechali szlakiem turystycznym, najpierw stromo na szczyt Kamień, potem krótkim, stromym zjazdem na ścieżkę graniczną, którą następnie zmierzaliśmy do pola namiotowego w Jasielu na spotkanie ze zmiennikami. Jechaliśmy przez totalne odludzie, nie napotykając żywej duszy. Są to najbardziej dzikie i odludne rejony Beskidu Niskiego, głównie lasy bukowo - jodłowe. Poruszaliśmy się po obszarze dwóch rezerwatów przyrody, 'Kamień nad Jaśliskami' i 'Źródliska Jasiołki'. Zjazd ze ścieżki granicznej do Jasiela wykonaliśmy bez szlaku, przedzierając się przez gęsty i bezkresny busz, trochę 'na niuch', zniżając się do dna doliny.
Tymczasem wozy jechały szosą przez Jaśliska i Moszczaniec, do miejsca za Moszczańcem gdzie zaparkowały na skraju łąki i skąd ludzi na pole namiotowe do Jasiela przewoził samochód dostawczy. Wozy nie dostały zezwolenia na wjazd do rezerwatu, zdecydowanie bardziej ekologiczny okazał się samochód smrodzący spalinami.
Jasiel to nieistniejąca wieś, po której została tylko nazwa. Tam zjedliśmy drugie śniadanie, poleżeliśmy chwilę na trawie i ruszyliśmy dalej. Konni ponownie wdrapali się na ścieżkę graniczną i przez szczyty Pasika i Kanasiówka dotarli do Dołżycy, a wozy jechały szosą przez Wisłok Wielki, Czystohorb i Komańczę. Pod wieczór spotkaliśmy się wszyscy w przyjemnym obiekcie agroturystycznym 'Pantałyk'.
Tu czekała na nas największa 'przygoda' - uciekły konie. Gdy grupa wozowa dojechała do mety i dowiedziała się o zajściu, uznano to za żart. Niestety, nie był to żart, lecz smutna prawda. Okazało się, że po rozsiodłaniu koni i puszczeniu ich do corralu, nie zwrócono uwagi, że gdzieś tam brakuje kawałka ogrodzenia. Nasze rumaki natychmiast zwąchały ta dziurę i postanowiły wrócić do domu. Agata i woźnice pognali natychmiast do lasu w pościg i do późnej nocy tropili ślady, jednak nic to nie dało. Do ciemności szli wprawdzie po śladach, jednak koni nie znaleźli i ostatecznie musieli zawrócić. W poszukiwania włączył
się też dyrektor ZZD Odrzechowa, który przyjechał wieczorem i szukał koni samochodem wjeżdżając w różne sobie znane zakamarki. Ale również bezskutecznie. My zjedliśmy przygotowany obiad i ze smętnymi minami analizowaliśmy sytuację i oczekiwaliśmy jakichś wieści od poszukujących. Paru chłopaków chciało się włączyć w akcję, ale bieganie po nieznanym lesie, bez kontaktu z tamtymi, nie miało sensu. Nadmienię, że komórki nie miały tam zasięgu. Poszukiwania koni wznowiono o 3 rano i trwały one do 7, kiedy to dyrektor zawiesił akcję i pokonany pojechał do domu.
Podobno nie obawiał się o konie, uważał że kiedyś wrócą, ale mogło to trwać nawet parę dni, a co tu zrobić z nami? Impreza zapłacona, zostały jeszcze 2 dni. Rozmyślając rozglądał się bacznie na boki i gdzieś koło Moszczańca zobaczył w wysokiej trawie... wystające końskie uszy. Potwory się znalazły, uciekły - bagatela - 30 km. Skoczył w trawę, złapał jednego uciekiniera, DAŁ ZNAĆ DO Dołżycy (akurat trafił na zasięg) i po 2 godzinach kontynuowaliśmy rajdowani. Do miejsca znalezienia zgub dowieziono 10 osób samochodem dostawczym, a pozostali kowboje obsiedli wozy i pojechali (5 godzin na twardych deskach) wprost na Polany Surowiczne, które były tego dnia celem podróży.
Zmiany jeźdźców na trasie nie było, gdyż z powodu zaistniałego incydentu konni mieli do pokonania tylko 2-godzinny odcinek. Dotarli do Polan koło południa, jadąc przez przepiękne łąki z trawą sięgającą uszu końskich. W tej wysokiej trawie trzeba było szukać 'korytarzy' wydeptanych przez dzikie zwierzęta idące do wodopoju, inaczej trudno byłoby przedrzeć się przez te prerie. Ci, którym wypadło jechać wozami dotarli do celu dopiero wieczorem i po krótkim odpoczynku i obiadokolacji 'zaliczyli' jeszcze dodatkową jazdę konna po okolicy.
Z powodu ucieczki koni rajd skrócił się z ok. 180 km do ok. 150 km.
Ale humory nam dopisywałyBawiliśmy się świetnie. Wieczorem na Polanach Surowicznych rozbrzmiewały nasze śpiewy przy gitarach i konkurowały z niezwykle głośnym tutaj kumkaniem żab. Mycie w zimnej wodzie rzeki oświetlały nam roje robaczków świętojańskich.
W sobotę niestety dosiedliśmy rumaki po raz ostatni. Po śniadaniu, odłowieniu koni, napojeniu i osiodłaniu ruszyliśmy przez pasmo Bukowicy do Odrzechowej. Dojecjasliśmy do celu cali i zdrowi, pełni wrażeń, zadowoleni. Czekała na nas pyszna kolacja u pani leśniczyny oraz baran na ognisku. Nocnym śpiewom nie było końca. Przeżyliśmy wspaniałą przygodę, poznaliśmy drogi i bezdroża Beskidu Niskiego, zawadziliśmy o Bieszczady. Każde go dnia zachwycały nas niezwykle ukwiecone łąki, pustka, cisza, zero cywilizacji. Pokochaliśmy hucułki, a że raz uciekły... no cóż, na rajdach studenckich zawsze konie nam uciekały, więc tradycji musiało stać się zadość, nie mogło być tym razem inaczej. Organizacja rajdu była perfekcyjna (zasługa dyrektora ZZD, jego żony, Agatki i chłopaków - woźniców), na wszystkich kwaterach było bardzo gościnnie, a karmiono nas tak, że niektórzy przytyli.
Pewnie to jeszcze powtórzymy...