HYMN V Rajdy autorstwa 'Szeryfa'.
Już po raz piąty, jubileuszowy
Zjechały dzielne kowboje
Do Odrzechowej ścierać podkowy
Po górskich szlakach, wybojach.
Na wstępnej jeździe jebnęły gromy
Dupencja Staszki się popsuła
Włókienka trzeba naprawiać w domu
To już niestety reguła.
Na Surowicznych biel komunijna
Wali po oczach na trawie
Śniadanko śliczne dziewki zrobiły
Końca nie było zabawie.
W Lipowcu Kuśnierz, jak zwykle dziarski
Rydze na jajach są w menu
Dwom rudym koniom napuchły grzbiety
Markowe jaja wyją o rety.
Waldi Pantałyk łyknął nauki
Zaprzestał liczyć łyżki, plasterki
Spalił kotlety, zupę przesolił
Nie opowiadał historyjki.
W Woli Michowej Kijaczek Długi
Tokaju przyniósł cały dzban
Wuja chciał wszystko zasponsorować
Jak ex poznański Wielki Pan.
Szlak do Komańczy to istne cudo
To w górę, to w dół po śliskiej glinie
Nadobne resztki z pierwszej światowej
A pamięć o nich nie zginie.
Przyjazd powrotny na Surowiczne
To jak ucieczka przed potopem
Szczęściem Grażynka i Renia śliczna
Chochlą częstują jak złotem.
Góra Polańska zdobyta wierzchem
Raduje serca przed smutkiem
Że to już koniec naszego rajdu
Leczyć się trzeba jogurtem.
Dzielne hucuły koniki nasze
Maruś i Waldi i Staszek
Dzięki Wam śpiewem z całego serca
Za rok spotkamy się w trasie.
Wszystkim westmiskom jako i menom
Gratulacje za fason
Tak trzymać długo w formie, w strzemieniu
Salut połoninom i lasom.
Autor: H. G. d'O., 2006 r
*skrót do rozszyfrowania
Przyjazd do Odrzechowej
Bardzo jubileuszowy rajd huculski 2006 rozpoczął się w Odrzechowej kolacją w piątek 16 czerwca, a zakończył śniadaniem w niedzielę 25 czerwca. Pojawili się kowboje w osobach:
Przewodnikiem po górskich i leśnych bezdrożach był, jak zeszłego roku, Marek a wozami powozili Staszek i Waldek.
Po staremu zakwaterowani zostaliśmy częściowo w hotelu Zootechnicznego Zakładu Doświadczalnego Odrzechowa, a częściowo w leśniczówce Budy w pobliskim lesie. Karmiła nas Grażynka, jak zwykle pysznie i za obficie, samochodem dostawczym wożącym nasze tobołki oraz aprowizację powoził Józek. Konie taborowe ciągnące nasze wozy , helkę i salonkę, to znane nam Malwa, Matylda, Melba i Miron. Natomiast grupa hucułków pod wierzch zmieniła się dość znacznie: ze starych dostaliśmy Oriela, Polanę, Wetlinę i zeszłoroczną klacz Markową Pszczelinę, a nowe wierzchowce to: Lira, Wiedeń, Osełka, Liszka, a pod koniec rajdu Pi Pi wymieniona za obtartą Osełkę.
Dzień zerowy - Odrzechowa
Jak zwykle był to dzień rekonesansu. Od rana panował niemiłosierny upał i miało się na burzę. Niczym nie zrażona grupa kowboi wyruszyła jednak do lasu pobuszować po znanych ścieżkach, udało się nawet przed burzą zaliczyć - wyciągiem krzesełkowym - górę Kiczerę nad wsią Pastwiska. Niebo było zachmurzone, ale i tak widok z góry był piękny. Niestety nawałnica nie chciała poczekać. Dopadła w końcu śmiałków w lesie w drodze powrotnej, a pioruny waliły ze wszech stron i całkiem bez opamiętania. Dość szybko zrobiło się grząsko i ślisko, co musiało się źle skończyć - na stromym zjeździe Platyna pod Staszką, uderzona gałęzią w zaciążony brzuch uskoczyła w bok i pozbyła się swojego bagażu. Staszka - jak potem mówiła - szybując w powietrzu usiłowała nie uderzyć głową w drzewo, co się udało, ale potłukła gnaty okrutnie. Z trudem dowieziona (Platyną) do stajni, została niestety zabrana karetką do szpitala w Sanoku. Całkowicie zwarzyło to nasze nastroje i w dość smętnej atmosferze spożyliśmy sobotnią kolację, ostro zakrapiając procentami.
Wieczorem Staszka wróciła ze szpitala, okazało się nie połamana. Więc gdy procenty zrobiły swoje, daliśmy się ponieść czarowi letniego urlopowego wieczoru, a przede wszystkim wujowej gitary i zaczęliśmy szalone śpiewy. Na warsztat poszły 'Na barykady ludu roboczy' i cały przebogaty repertuar z głębokiej komuny. Potem przelecieliśmy przez partyzantkę, szanty, Okudżawę, folk, country, na 'Babach' (Baby, ach te baby, człek by je garściami jadł...) kończąc. Głos dudnił jak dzwon i było w końcu mocno wesolutko, a nawet tanecznie. Pozdzieraliśmy gardła dość skutecznie, a prym wiodła Dorotka.
I dzień rajdu - z Orzechowej na Polany Surowiczne
Niestety rano stan naszej koleżanki nie uległ poprawie, na co liczyliśmy, wręcz nie mogła się biedna w ogóle ruszać. Ostatecznie postanowili z Włodkiem wrócić do Warszawy i tym samym zakończyć jubileuszowe rajdowanie. Znowu zwarzyły się nasze humory, ale tak to już jest w końskiej branży: raz na wozie, raz pod wozem. Każdy to już kiedyś przeżył, lub kiedyś przeżyje. A ponieważ będziemy rajdować do końca świata i o jeden dzień dłużej, to spotkamy się ze Staszką i Włodkiem jeszcze na niejednym jubileuszowym rajdzie. Rano obsiedliśmy hucuły i wozy i ruszyliśmy na Polany Surowiczne. Grupa konna przedzierała się znanymi ścieżkami przez gęste, bukowe lasy Bukowicy, by po jakimś czasie zbliżyć się do Wisłoka i spróbować znaleźć w miarę bezpieczny zjazd z wysokiej, stromej skarpy. Niestety nie znaleźliśmy takiego miejsca. Sforsowaliśmy więc prawie pionową ścianę między drzewami, praktycznie zsuwając się z niej razem z błotem na naszych dzielnych rumakach robiących za sanie. Jeden nawet się wywalił i Wojtek wykonał szybką ewakuację. Ale ostatecznie nie uszkodzeni, z mocno podniesioną adrenaliną dotarliśmy do wody i już bez przeszkód, po wielkich głazach, przedarliśmy się na drugą stronę. Jeszcze chwilę przez zarośla i znaleźliśmy się na szosie w okolicach nieistniejącej wsi Tarnawka. Tam miały czekać wozy, ale nie czekały. Przepytywaliśmy miejscowych, także przejeżdżające samochody i rowerzystów, a komórki jak zwykle były bez zasięgu. Nikt nic nie wiedział, więc po krótkim popasie ruszyliśmy dalej. W końcu zobaczyliśmy na horyzoncie żółte plandeki i po kolejnym sforsowaniu Wisłoka dokonaliśmy zmiany jeźdźców. Jak się okazało, Waldkowi 'coś się pomieszało'. Tym samym pierwsza grupa jechała dobrze ponad 3 godziny, a druga nie całą godzinę. Ponieważ jednak wszystkim wiadomo, że sprawiedliwości nie ma na tym świecie, więc pogodzeni i w dobrych nastrojach dotarliśmy do celu podróży.
Na Polanach na miejscu naszej starej, spalonej w zeszłym roku chałupy, zastaliśmy nowy, przystojny, drewniany i będący 'w stylu' budynek. Niestety w środku całkiem surowy, więc jak i poprzednio ulokowano nas po sąsiedzku u studentów. Tam do spania są drewniane półki, częściowo w dużej 'sali', a częściowo na dwóch stryszkach bez szyb w oknach. Śpi się 'na kupie', w śpiworach, nie ma prądu i wody, łaźnia w strumieniu. Wychodek bez drzwi znajduje się w pobliskich krzakach, a dojście do niego wiedzie przez niezliczone krowie placki. Wkoło pasą się w dużych ilościach 'bizony', robiące dużo hałasu o świcie gdy śpi się najlepiej, bo wtedy schodzą z gór do wodopoju. Po krzakach grasują wilki, w trawie żmije, rechoczą turkucie podjadki i rosną hektary poziomek. Miejsce jest absolutnie kultowe i stanowi nieodłączny element każdego rajdu.
Gdy każdy znalazł już dla siebie kawałek półki, Grażynka napasła nas niemożliwie, nie zapominając o cieście z truskawkami. Popiliśmy winem, piwem, kawą i czym się dało, po czym każdy padł gdzie mógł, na swojej półce, lub na trawie, zażywając sjesty. Późnym popołudniem zeszliśmy się ponownie przy drewnianym stole za domem i słuchając do kolacji Heniowego wykładu pękaliśmy ze śmiechu. Wieczorem zasiedliśmy przy ognisku i zachłystując się widokiem rozgwieżdżonego nieba i zapachem dymu, wiedliśmy długie Polaków rozmowy.
II dzień rajdu - 'Śniadanie na trawie', przejazd do Lipowca
O świcie Renia zerwała się pierwsza ze swojej pryczy i zarządziła 'śniadanie na trawie'. Wymyśliła je jako dekorację do naszych wizytowych strojów, które szykowaliśmy na tegoroczny bardzo jubileuszowy rajd od dłuższego czasu. Już zimą podczas balu nasza koleżanka Ruda poddała pomysł zrobienia kiedyś rewii mody kowbojskiej. Postanowiliśmy zacząć od bielizny, a punktem pierwszym tego zamierzenia było zaopatrzenie naszych chłopaków w prawdziwe kowbojskie kalesony. A do galowych kalesonów - nie może być inaczej - muszą być koniecznie damskie majtki z falbankami do samych kolan i gustowne gorseciki. No a gdzie taką rewię odbyć - oczywiście na Polanach Surowicznych. Tym bardziej, że mamy okrągły jubileusz. Wykonanie tego planu wzięła na siebie Zgaga z Formisią. Zgaga nawiązała współpracę z zaanektowanym Nowym Starym Koniem z Ameryki i oryginalne kalesony po nie wiadomo czemu trwającej 2 miesiące podróży przez ocean dotarły w ostatniej chwili do Wrocławia. Obie dziewczyny znalazły także wykonawczynię damskich majtek, dzielnie woziły do niej surowiec (prześcieradła, koronki, tasiemki), ustalały wymiary, rysowały wzorce, omawiały szczegóły. W Odrzechowej w sklepie wypatrzyłyśmy fikuśne kolorowe kapelusiki dla małych dziewczynek, pasujące do naszych majtek. Natychmiast wykupiłyśmy prawie całą dostawę. Do tak wyszykowanego towarzystwa musiała być zorganizowana adekwatna impreza, a to już Renia wzięła w swoje ręce. Przywiozła kolorowe obrusy, udekorowane kwiatami koszyki pełne flaszek wina, serwetki i inne akcesoria, przyoblekła w kwiaty talerze z jedzeniem. W wesołej, wakacyjnej atmosferze zasiedliśmy na trawie do spożywania. Było rodzinnie, milutko i filmowo. Naśmialiśmy się co niemiara. Z budynku wybiegli studenci i pytali czy mogą robić zdjęcia, na co wyraziliśmy zgodę. Po napchaniu brzuchów i opróżnieniu paru butelek wina dziewczyny obsiadły pobliski dla lepszego efektu fotograficznego. W pewnym momencie się zawalił i damy powpadały w błoto, a jedne majtki uległy poważnemu uszkodzeniu. Był to znak że pora zakończyć zabawę i ruszyć w dalszą drogę. Upał się wzmagał, czas płynął. Tego dnia znaną trasą zmierzaliśmy do Lipowca. Jedna grupa jechała przez ukwiecony Biskupi Łan, druga równie ukwieconymi łąkami z przepiękną panoramą na pobliskie szczyty: Kamień, Jawornik, Kamarkę. Świat był żółty od jaskrów, a między tą żółcią bieliły się margaretki i wiązówka, niebieściły niezapominajki i rozmaite dzwonki, różowiły ostrożenie i firletka. Wprawniejsze oko wypatrzyło tabuny chronionych storczyków, a na jednym polu podkolan biały rósł tak gęsto jakby zasiany i czekający na koszenie. Każda grupa miała po ok. 2 godziny jazdy, a zmianę wykonaliśmy w barku na piwie w Posadzie Jaśliskiej. Ponieważ upał doskwierał, więc nawodniliśmy się tam piwem jak gąbki. Wozy jechały początkowo łąkami za końmi, a potem szosą przez Jaśliska, gdzie jak zwykle odbył się obowiązkowy postój na zakupy. W Lipowcu żona pana Kuśnierza przygotowała wyśmienity obiad, który zapiliśmy winem sponsorowanym tradycyjnie przez Aldonę. Zazwyczaj wino sponsorowała Aldona z Ewą. Niestety w tym roku Ewcia nie zjawiła się na rajdzie z powodu postępu choroby, piliśmy więc jej zdrowie i wspominaliśmy. Na koniec Heniu wykręcił z komórki i połączyliśmy się z nią bezpośrednio i pozdrawialiśmy osobiście. Potem oszołomieni upałem i trunkami udaliśmy się na sjestę. Pod wieczór rozkoszowaliśmy się nic-nie-robieniem. Jedni penetrowali okolicę udając się na poszukiwanie w trawie i chaszczach starego cmentarza (praktycznie kilku nagrobków), inni poszli pogadać sobie ze swoim rumakiem na pastwisku, jeszcze inni zalegli na ławce przed domem i kontemplowali przepiękne widoki rozciągające się dookoła. Świat miał kolor świeżej zieleni, wszystko pachniało i śpiewało. Anonsowany wyjazd na bobry nie doszedł do skutku, ponieważ bobry się wyniosły.
Tak dotrwaliśmy do kolejnej wyżery, a była to znana nam od lat zapiekanka pani Kuśnierzyny pieczona w kociołkach na ognisku z ziemniaków, boczku i kapusty. Ponieważ danie było dość tłuste, więc flaszki poszły w ruch w dużej ilości. Wuja nastroił gitarę i przećwiczyliśmy wszystkie posiadane śpiewniki, te wielkoliterowe i te małoliterowe. Tak jak w sobotni wieczór przelecieliśmy przez wszystkie tematy, od komuny przez wszystko co się dało do kowbojady. Podreperowane gardła znowu zdarliśmy.
III dzień rajdu - z Lipowca do Dołżycy
Tu już nie było żartów - jeden z najdłuższych przemarszów: Lipowiec - Dołżyca. Zmiana jeźdźców w rezerwacie 'Żródliska Jasiołki', na terenie nieistniejącej wsi Jasiel. Wozy jechały szosą przez Jaśliska, Moszczaniec, Wisłok Wielki, Czystohorb, Komańczę. I grupa konna jechała pasmem granicznym Beskidu Niskiego przez szczyt Kamień, II grupa konna nadal tym pasmem, pokonując szczyty Kanasiówka i Pasika. Obie grupy jechały po ok. 3,5 - 4 godziny, przedzierając się przez gęste lasy bukowo - jodłowe, z rzadka trafiając na otwartą przestrzeń z pięknymi panoramami, głównie na Słowację. Szlak w większości wiódł granicą polsko - słowacką, a częściowo bezdrożami leśnymi. Są to najdziksze i najbardziej odludne rejony Beskidu Niskiego.
Zjazd do Dołżycy ze ścieżki granicznej prowadził tak głębokimi koleinami, że nasze rumaki ginęły w nich po uszy. Ślizgały się na nierównościach, błocie i stromiznach. Z największego pionu sprowadzaliśmy je pieszo prowadząc w ręce. W końcu umordowani zacumowaliśmy u Waldiego w 'Pantałyku'. A jak Waldi, to karkówka z rusztu na obiad, do tego nieodłączny czerwony barszczyk i kupa surówek. Waldi jakby trochę mniej przemawiał w tym roku i z pokojami nie było problemów. Pod wieczór pętaliśmy się tu i tam, spacerując po wsi i po okolicznych łąkach, a także po pastwisku pomagając Markowi w codziennych zabiegach. Ponieważ szaleństwo ogarniało nas mniej więcej co drugi dzień, więc na ten wieczór wypadła nostalgia i odpoczynek.
IV dzień rajdu - z Dołżycy przez Radoszyce do Woli Michowej
Rano po śniadaniu zapakowaliśmy się na wozy, powskakiwaliśmy w siodła i ruszyliśmy do Radoszyc. Jechaliśmy przez takie łąki, że zdecydowanie więcej było na nich jaskrów niż trawy. Tak tutaj jak i nigdzie indziej nie napotkaliśmy żywej duszy. Wozy jechały za końmi i na pofalowanym terenie, w koleinach i na podjazdach miały trochę kłopotów. Ale nasi dzielni woźnice nie takie wertepy potrafili okiełznać. A na najżółciejszej z żółtych łąk, z fantastycznym widokiem na główne pasmo Bieszczadów i Tarnicę, zrobiliśmy postój i sesję fotograficzną. Tego dnia baby jadące wozami podróżowały w swoich falbaniastych majtkach, koszulkach i halkach, więc sesja była nadzwyczaj owocna.
Radoszyce to dawna wieś królewska z XV w. leżąca przy starym trakcie na Węgry. Zabytkową drewnianą cerkiew z piękną murowaną dzwonnicą zwiedzaliśmy 2 lata temu, więc nie robiliśmy tu postoju. Jakiś czas za Radoszycami przejechaliśmy przez Osławicę, wozy mostem, konie nurtem i tym samym wjechaliśmy w najprawdziwsze Bieszczady - Osława z Osławicą są rzekami granicznymi między Beskidem Niskim a Bieszczadami. Wozy od tej pory jechały wąską szosą do kolejnego celu, czyli Woli Michowej. Konni przedzierali się przez trawy sięgające siodeł na bezkresnej połoninie, gdzie pyłek traw z poruszonych kłosów tworzył nad naszymi głowami tańczące obłoki.
Spory czas jechaliśmy równolegle, konie i wozy: konie wysoko łąkami, wozy w dole szosą. Nawzajem się fotografowaliśmy, konni tych na dole, wozowi tych na górze. Na małym wozie z tyłu na sznurku jechała część damskiej bielizny, pozostałe majtki były na swoim miejscu, czyli na damskich zadkach. Mijające samochody miały sporo uciechy, trąbili, fotografowali i filmowali tą niecodzienną karawanę. Tak dojechaliśmy do Nowego Łupkowa pod Przełęczą Łupkowską i zacumowaliśmy w najbliższym barze nawodnić się piwem. Przełęcz Łupkowska jest przełęczą graniczną między Beskidem Niskim a Bieszczadami, leży na granicy polsko-słowackiej w głównym grzbiecie Karpackim. Wieś jest punktem przeładunkowym drewna bieszczadzkiego i początkiem słynnej, leśnej kolejki wąskotorowej przez Cisnę do Moczarnego. Mieszkają tu głównie pracownicy leśni i kolejowi.
Napełniliśmy się piwem, dokonaliśmy zmiany jeźdźców i ruszyliśmy do Woli Michowej. Wozy leniwie wąską szosą, konni nadal pięknymi, widokowymi łąkami, chwilami wzdłuż nasypu kolejki. Urokliwą trasę ubogaciły dwa dorodne jelenie i łania i ucieszyły oczy żądnych wrażeń kowboi. W okolicznych lasach znajduje się ośrodek hodowli jelenia karpackiego. Jechaliśmy po ok. 3 godziny każda grupa. W Woli Michowej okazało się, że w zamówionym schronisku nie ma dla nas miejsc, gdyż szybsza była grupa emerytów z Wielkopolski. Ostatecznie wylądowaliśmy w ekskluzywnym pensjonacie 'Kira', pokoje 2-osobowe z łazienkami, piękny hol i ogródek z białymi fotelikami i parasolem. Zdecydowanie zamieszanie z noclegami wyszło nam na dobre, mimo, że na posiłki biegaliśmy do schroniska. Tam właśnie wieczorem po kolacji przyłączyliśmy się do emeryckich tańców na podłodze z desek, przy 'żywej muzyce', a w przerwach między hulankami ciągnęliśmy z pokaźnego gąsiora tokaj sponsorowany przez samego szefa. A szefem schroniska jest uroczy bieszczadnik, myśliwy i gawędziarz 'Kiju', który bawił nas opowieściami przez sporą część wieczoru. Po tokaj wypuszcza się co jakiś czas na Węgry, ponieważ do centrum produkcji tego trunku jest z Woli Michowej rzut beretem.
V dzień rajdu - z Woli Michowej do Komańczy przez Duszatyn, to już Bieszczady
Z samego rana osiodłaliśmy konie i ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem do Komańczy. Obie grupy miały tego dnia bardzo atrakcyjne trasy. Oczywiście wszystkie trasy są zawsze bardzo atrakcyjne, ale wczorajszą i dzisiejszą mieliśmy po raz pierwszy, ponieważ po raz pierwszy trasa naszego rajdu została wydłużona o tak daleki, nieznany etap. Wozy pojechały przepiękną Doliną Osławy, jadąc pustą drogą gruntową wzdłuż rzeki, mając po jednej stronie zalesione stoki Chryszczatej, a po drugiej Jasieniowej. Wcześniej jadąc przez Smolnik zaparkowaliśmy pod cerkwią (obecnie kościół) i poszliśmy zwiedzać. Cerkiew oczywiście zamknięta, wkoło stary cmentarz z ukraińskimi napisami, Jezus na zardzewiałym, żeliwnym krzyżu wbitym w trawę, zabytkowa dzwonnica i wszędzie senna pustka. Marycha uruchomiła dzwony kościelne, co by może ktoś przyszedł z kluczem, ale nikt się nie zainteresował. Jedna z dziewczyn pobiegła przez łąkę do najbliższej chałupy zapytać o klucz i dostała go bez problemu. Nikt się nie pofatygował, nikt nie wylegitymował, a w cerkwi wisiały ikony wielkiej wartości. Wprawiło nas to w zdziwienie. Zadumaliśmy się, sypnęliśmy groszem i pojechaliśmy dalej. A dalej na wozie zaczęły krążyć flaszki wina, w które zaopatrzyliśmy się jeszcze w sklepie przy wyjeździe z Woli Michowej. Tak się ułożyło, że wozem jechał tylko jeden man - medialny Jurek i same damy, w swych zwiewnych białościach. Gdy upał i procenty zrobiły swoje, spontanicznie rozwinęły się tematy mocno erotyczne, a Jurcyś został do bólu przepytany i przeegzaminowany. Konkluzja ostateczna była jedna: długość nie ma nic do rzeczy, o wszystkim decyduje jakość. Jurcyś stwierdził, że od tej pory będzie zawsze jeździł z babami na furze, bo takich rewelacji i takich przeżyć to on nie miał nigdy. Żeby się nieco ostudzić, przy kolejnym forsowaniu Osławy co niektóre damy powskakiwały w halkach do wody i studziły się tak zawzięcie, że zaskutkowało to wieczorem katarem i bólem gardła.
Miejscem zmiany, do którego zmierzaliśmy, była osada pracowników leśnych Duszatyn przy ujściu potoku Olchowatego do Osławy. Ponieważ konnych jeszcze nie było, zaparkowaliśmy - no gdzie? - przy barku z piwem. Ugasiliśmy pragnienie, wyłożyliśmy się na drewnianych ławach i błogo drzemaliśmy. Konni tego dnia mieli także fantastyczną trasę i bardzo ekstremalną. Wdrapali się lasem na grzbiet do czerwonego szlaku jadąc przez jary, głębokie koleiny, strome zjazdy i podjazdy, w końcu przez szczyt Chryszczatej. Na zjeździe do Duszatyna zaliczyli w jodłowo-bukowym lesie słynne Jeziorka Duszatyńskie, powstałe w miejscu wielkiego osuwiska z przed ponad 100 lat. Jest to obecnie rezerwat ścisły o nazwie 'Zwiezło' i stanowi wielką atrakcję geologiczną. Obie grupy jechały po 3,5 - 4 godz. Ale to nie był koniec, jeszcze do Komańczy mieliśmy ok. 2 godziny. Dalej trasa przebiegała wspólnie, najpierw drogą gruntową, potem wąską szosą, którą nie przejechał ani jeden samochód. Przy wyjeździe z Duszatyna dwóch miejscowych 'menów' zagrało nam na akordeonie pożegnalną piosenkę, bo ponoć 'tak się spodobaliśmy'. W dobrych nastrojach ruszyliśmy w trasę, a tu po chwili rozpętało się istne oberwanie chmury. Powyciągaliśmy peleryny, kurtki, kalosze, ubieraliśmy się w tempie przyśpieszonym, bo ulewa od razu była gwałtowna. Skądś się napatoczył jeepem nasz znajomy 'Kiju' i szybko razem z Markiem, Waldim i Stachem przepakowali nasze bagaże z małego wozu do jeepa, bo od 2 dni nie mieliśmy już samochodu dostawczego. Tak że nasze ciuchy zostały uchronione, natomiast nas nic nie uchroniło od totalnej wilgoci. Do samej Komańczy jechaliśmy w ulewie, a deszcz pchał się wszelkimi możliwymi szczelinami pod nasze okrycia, więc każdy namókł jak należy. Powolne namakanie, od którego nie było ucieczki spowodowało, że po chwilowej złości naszła co niektórych 'głupawka' i zaczęły się śpiewy od czoła (na koniach) i od tylca (na wozach). Mottem przewodnim było 'hej, w prerii mieć dom'. W tym nastroju, ciągle w deszczu, wjechaliśmy do Komańczy. Burza gdzieś po krzakach pohukiwała, ale w mieście piorun strzelił w asfalt tuż przed naszymi wierzchowcami, które poszły w drobną rozsypkę. Na szczęście nic się nie stało i wkrótce zmęczeni i mokrzy dojechaliśmy do schroniska. Konie powiązaliśmy dou i zaczął się szturm na pokoje. Bo niestety nie było tu standardu 'Kiry', pokoje wieloosobowe, ciasne i duszne, z trudem mieściliśmy swoje bagaże. Nie było ciepłej wody w kranach, kibelki nie zamykane, do obiadu daleko, jedna katastrofa. Ale dla kowboja spod znaku 'Starego Konia' wszystko jest do przeżycia. Przy obiedzie było już umiarkowanie wesoło, a ciepła woda w końcu popłynęła w kranach i każdy gdzieś tam miał swoje łóżko. Niestety nie było komu odprowadzić koni spodu na odległe pastwisko, na to jakby brakło sił. Tylko Eta ze Zgagą pomogły Markowi i woźnicom, reszta padła.
VI dzień rajdu - z Komańczy na Polany Surowiczne
Pomimo trudów poprzedniego dnia rano byliśmy zwarci i gotowi. Zaraz po śniadaniu i 'odłowieniu' koni ruszyliśmy w drogę, wracając na Polany Surowiczne. Konni pojechali przez znaną nam Tokarnię (najwyższy szczyt pasma Bukowicy), wozy przez Wisłok Wielki do miejsca zmiany w lesie nad Darowem (nieistniejąca wieś, obecnie leśniczówka). Przejazd przez Tokarnię jest fantastycznym przeżyciem, prawie cały czas są przepiękne panoramy na Beskid Niski i Bieszczady, a trwa ok. 4,5 godz. Dokładniejszy opis w poprzednich kronikach. Wozowi zrobili obowiązkowy postój w Wisłoku po zakup kozich serów. Jakiś czas po serach wozy zboczyły z szosy w drogę gruntową, którą drapiąc się pod górę, pod wierzchowinę Bukowicy, miały dojechać na punkt spotkania z końmi. Zazwyczaj tutaj schodzimy z wozów, aby koniom ulżyć. Jednak tym razem wkrótce zrobiło się ciemno i zaczęło lać, tak że o wyjściu z wozu nie było mowy. Im wyżej wjeżdżaliśmy tym było ciemniej i bardziej ponuro, a na górze po prostu regularnie lało.
Sceneria iście pasująca do horroru. W tych warunkach wdziewaliśmy na siebie ubranka jeździeckie, a każdy w skrytości marzył, aby ten koszmar jak najszybciej się skończył. Mieliśmy świadomość, że na Polanach Surowicznych nie ma warunków do wysuszenia czegokolwiek, więc rozpacz była czarna. Ale nie mieliśmy odwrotu, po namierzeniu koni trzeba była na nie wskoczyć, poprzednicy nie mogli się tego doczekać. Przez następną bitą godzinę jechaliśmy w absolutnej ulewie, wydawało się, że nie będzie temu końca. Burza znowu straszyła, ale jakoś dała nam spokój. Dopiero przed samymi Polanami koszmar się skończył, wyszło słońce, a ciepły wiatr osuszył przemoczonych kowboi i do celu przyjechaliśmy w całkiem dobrych nastrojach. A jak już napchaliśmy brzuchy Grażynkowymi gołąbkami z grzybami, świat wydał się znów bezgranicznie piękny. Zmęczenie jednak dało się we znaki, więc po obiedzie każdy padł na swoim kawałku pryczy i drzemał lub regularnie chrapał. Ale spać nie wolno było za długo, wszak czekała nas Noc Świętojańska. A co za tym idzie zbiór kwiatów i plecenie wianków, czyli poważne przedsięwzięcie. Zabraliśmy się do tego późnym popołudniem i do kolacji każdy zasiadł w przepisowych nakryciach głowy. A potem już tylko ognisko, kojący zapach dymu, miliony gwiazd na niebie i nie kończące się śpiewy do wojtkowej gitary i krążących jak zawsze flaszek. Mieliśmy świadomość, że to ostatnie ognisko na rajdzie, więc każdy się starał. O północy poszliśmy rzucić wianki na wodę. Marek zorganizował pochodnie, bo utopilibyśmy się w bizonich plackach. Pamiętaliśmy, że w zeszłym roku wianki odpłynęły zaledwie 5-10 metrów, więc tym razem chłopaki próbowały zmusić je do odpłynięcia długimi kijami. Ale wianki ani drgnęły, rano były tam gdzieśmy je pożegnali. Co to oznacza? W zeszłym roku był komentarz, że dziewczyny pewnie nie wyjdą już za mąż. W tym roku można by rzec: kobitki, nic wam się już nie zdarzy,hołubcie to co macie. Chłopaki też hołubcie, wszak też rzucaliście wianki.
VII dzień rajdu - z Polan Surowicznych do Odrzechowej - zakończenie Rajdu
Jak zwykle rano już bez zapowiedzi i bez dodatkowych przygotowań każdy wyszedł z chałupy w galowej bieliźnie. Poprzedniego dnia dojechał wprost z Ameryki kowboj Jerry, który zakupił kalesony w oryginalnym westernowym sklepie i posłał przez ocean. Ponieważ majtki zaginęły na długi czas i poszukiwania ich po świecie były mocno stresujące, więc gdy się znalazły, kowboj J. nie mógł nie zobaczyć końcowego efektu. Dostał też od szeryfa specjalne podziękowanie z załącznikiem. A trzeba przyznać, że nasi chłopcy wyglądali w nich nadzwyczaj przystojnie. Ale kobitki w swoich falbankach i koronkach również. Bawiliśmy się więc wspaniale. Kto nie był, niech żałuje.
Po wesołym śniadaniu osiodłaliśmy rumaki i ruszyliśmy w ostatnią trasę. Wozy pojechały znaną nam już 'drogą przez mękę', gdzie plomby z zębów wypadają, a niektórzy jeszcze wieczorem wyciągają błoto z uszu. Konni natomiast sforsowali górę Polańską, którą znaliśmy do tej pory głównie z poziomek, żmij i wilków. Poziomki mają tutaj nadzwyczajny smak i aromat. Z Polańskiej roztacza się jedna z najpiękniejszych panoram w Beskidzie Niskim. Bywaliśmy tu wielokrotnie pieszo, teraz wjechaliśmy konno. Koniki mocno się umęczyły, więc na szczycie odbyliśmy sesję fotograficzną. Potem pojechaliśmy dalej, a dalej był tylko niezmierzony busz nie tknięty ludzką stopą, nieprzebyta knieja bez jakiejkolwiek ścieżki, plątanina roślinności trudnej do przebycia. Jechaliśmy 'na niuch', ale na szczęście kowbojka prowadząca miała dobry niuch i po bitej godzinie niepewności wjechaliśmy w teren wiarygodny. Łącznie po 3 godzinach jazdy dojechaliśmy do Puław, gdzie spotkaliśmy się z wozami. Zjazd do Puław był wielce urokliwy, nie obeszło się bez akcji foto. Zmieniliśmy środek lokomocji i II grupa znikła w lasach Bukowicy, jadąc trasą którą rajd zaczęliśmy. Natomiast wozy zmierzając do Odrzechowej zaparkowały jeszcze pod znanym barkiem koło Rudawki Rymanowskiej, aby wypić ostatnie rajdowe łyki piwa. Po wysączeniu zupy chmielowej zjechaliśmy łąką do Wisłoka oglądać słynne łupki menilitowe, niezwykłe zjawisko geologiczne, co było ostatnim akcentem naszej tegorocznej imprezy. No może nie ostatnim, bo jak zwykle była jeszcze pożegnalna kolacja w leśniczowce na Budach a paru osobom i po kolacji humor nieźle dopisywał