Co było na III rajdzie można dowiedzieć się z urywków kroniki pisanej przez Ewę Formicką:
autory zdjęć: Hanna Hołszka, Ewa Formicka...., autor kroniki: Ewa Formicka
fragmenty
Na III Jubileuszowym Rajdzie spotkaliśmy się w Odrzechowej 9 czerwca. W tym roku nie dyskutowaliśmy o innym miejscu, tu jest nam dobrze i nie potrzebujemy zmiany. Ale choć wszystko było tak samo, to jednak trochę inaczej.
.... Stawili się 'starzy' i nowi kowboje. Ci pierwsi to po raz trzeci: Henio szeryf, Renia z Andrzejem, Staszka z Wołodią, Aldona, wuja Woyt, Jurek - media, Ewa F., po raz drugi: Ania - Zgaga, Ewa Łodzianka, Jola z Gerem. Nowi to: Lalucha ze źrebakiem Marysią, Hania, źrebak z Łodzi Magda, meksykanka Annali (także źrebak), Maria i Krzyś L. Powitali nas niezmiennie serdeczni dyrektorostwo Władek i Marysia, oraz nasi przewodnicy Agatka (bez Agatki rajdu już nie można sobie wyobrazić), Janek i Staszek. Korzystaliśmy z tych samych baz noclegowych co zawsze, a to oznacza serdeczność i gościnność leśniczego Krzysia i jego rodziny, pana Kuśnierza i jego żony w Lipowcu, oraz gawędziarza Waldka w Dołżycy.
Koniki też były częściowo te same (Pielnia, Perła, Witka, Wetlina, Liżny, Wiagra, Platyna), a częściowo nowe (Perkoz, Oriel, Pyza, Polana)
Helkę ciągnęły Baja i Malwa, a salonkę Miron i Mietek (czyli po staremu).
A więc te same miejsca, ci sami ludzie, te same koniki. Ale też sporo nowych przeżyć i atrakcji, trochę zmodyfikowana trasa, a rajd przedłużony o jeden dzień. Więcej było doznań ekologicznych i ekumenicznych.
Nie trzeba chyba wspominać, że w leśniczówce zaraz na wstępie i w następny dzień objedliśmy się nieprzyzwoicie. Pani leśniczyna jest już nam znana ze swojej świetnej i kalorycznej kuchni. Obchodziliśmy też okrągłą rocznicę ślubu Reni i Andrzeja, (były kwiatki i życzenia), na który jubilaci przywieźli pyszny tort i szampana. Więc tuczyliśmy się od początku do końca rajdu.
Przy ognisku co wieczór obserwowaliśmy niezwykły spektakl: w godzinach 18.00 - 19.00 zlatywały z pobliskich łąk bociany w dużych ilościach, obsiadały najwyższe jodły wokół budynku i klekotały do późnej nocy. Czasami zrywały się do lotu i w ilości ok. 20 osobników zataczały koła nad naszymi głowami. Nie miały gniazd ani partnerów. Nie zdołaliśmy ustalić co to oznaczało.
W Boże Ciało po kościele, czyli na drugi dzień po przyjeździe, wyruszyliśmy na piknik do Rudawki Rymanowskiej. Trasa była mniej więcej taka jak zwykle. Każda grupa miała po 2 godziny jazdy przez lasy pasma Bukowicy, także każda grupa odbyła przeprawę wpław przez Wisłok, co było wielka frajdą. W Rudawce pojedliśmy zupy brokułowej (między innymi) i kontemplowaliśmy oczywiście łupki menilitowe. W trasie w chaszczach, na sporej pochyłości, Marycha zaliczyła upadek. Tym samym wszystkim ulżyło - upadek na rajdzie musi być, mamy ten problem z głowy.
W piątek ruszyliśmy na dobre. Jechaliśmy jak poprzednimi laty, wozy przez Pastwisko, Rudawkę, Tarnawkę, konni przez Puławską Górę i lasy Bukowicy. W nieistniejącej wsi Wernejówka wszyscy się spotkali, najedli, zmienili konie na wozy i odwrotnie, by podążyć dalej 'drogą przez mękę' na Polany Surowiczne. Łącznie trasa liczyła ok. 5 godzin.
Survival na Polanach jest tyleż trudny do przeżycia co piękny. Barak bez prądu i wody, łaźnia w strumieniu, ziąb w nocy. Wspólne spanie, męskie chrapanie - jak mówią słowa zeszłorocznego hymnu.
Ale też bezmiar kwiatów i dzikiego świata, widoki z Polańskiej, bizony i wilki.
Trudno sobie wyobrazić rajd bez tego miejsca. W tym roku wiosną było dużo deszczu, więc urosło jeszcze więcej kwiatów w całym Beskidzie niż w poprzednich latach, ale też było mokro i błotniście. Polany zastaliśmy żółte od jaskrów po kolana, a z jaskrami konkurowała dzielnie firletka poszarpana.
Jednak z powodu błota i wysokiej, mokrej roślinności nie wybraliśmy się na Polańską, natomiast niewątpliwą atrakcją był trurkuć podjadek, który terkotał nam zawzięcie do kolacji. A po kolacji - to co kowboje robią najchętniej, czyli długie nocne śpiewania przy gitarze. Wuja Woyt dzielnie szarpał strunami, a że mieliśmy dosyć śpiewników, także takich z większymi literami (zapobiegliwość Zgagi), więc szło nam całkiem, całkiem.
W tym roku więcej padało także na samym rajdzie. Następnego dnia poranek był właśnie deszczowy, mokry i dość ponury. Nie śpieszyliśmy się więc z wyruszeniem, ale w końcu trzeba było to zrobić. Czyszczenie i siodłanie mokrych koni to bardzo średnia przyjemność, także prowadzenie ich do wodopoju w niemałym błocie. Zanim się 'wykociliśmy', także i siodła solidnie zamokły.
Suszyliśmy je po prostu własnym organizmem w czasie jazdy, także nasze spodnie, które zamokły od siodeł. Natomiast nie daliśmy się zaskoczyć tak jak z zeszłym roku i każdy miał dla siebie porządną pelerynę. Tak że nie zamokło nam nic więcej. Ale cała awantura z deszczem była tylko niewinnym przerywnikiem, po wjechaniu w Biskupi Łan w drodze do Lipowca pozbyliśmy się peleryn, gdyż wyszło piękne słońce.
Cieszyliśmy oczy kolorami kwiatów polnych, poza kobiercami jaskrów i wszędobylskiej w tym roku firletki, także błękitem niezapominajek i przetacznika. Te ostatnie dosłownie tworzyły niebieski szlaczek wzdłuż naszej drogi do Posady Jaśliskiej.
A w Posadzie J. Agatka zafundowała nam miłą niespodziankę: mianowicie piknik w barze na piwku, które było bardzo a propos w związku z gorącem jakie nastało po deszczu. Konie zaparkowaliśmy w zagródce, w której goniły sympatyczne świnki wietnamskie i skutecznie straszyły nasze wierzchowce. Gdy tak sobie leniwie sączyliśmy piwo i debatowaliśmy nad wyższością urlopu na rajdzie nad urlopem w Tunezji, przyszła nie wiadomo skąd czarna chmura. Poderwaliśmy się do wymarszu, lecz gdy już ostatni kowboj dosiadł rumaka, dosłownie oberwała się chmura.
Ci na wozie ledwo byli w stanie zasłonić się od ulewy wcinającej się wszystkimi porami pod plandekę, a ci na koniach mieli po prostu przechlapane. Niestety nie było odwrotu. W takich warunkach jechaliśmy dobre pół godziny. Potem deszcz zelżał, a pod Lipowcem całkiem się przejaśniło. Każda grupa jechała po 2 godziny.
Natomiast na miejscu czekały same dobre wiadomości: będzie zapiekanka z kociołka na ognisku i rydze w jajecznicy na śniadanie, a do dyspozycji mamy 2-osobowe pokoje. Humory więc powróciły i spędzaliśmy miło czas w podgrupach aż do ogniska. A wieczorem już tylko wyżera, śpiewania i opowieści naszego miłego gospodarza p. Kuśnierza.
Kolejny dzień to wielkie przeżycie estetyczne i duchowe - Trakt Węgierski. W ładny, umiarkowanie słoneczny dzień, nakarmieni rydzami, wyjechaliśmy w trasę. Najpierw zawadziliśmy o Jaśliska, gdyż był to dzień ogólnopolskiego głosowania do Parlamentu Europejskiego 13.06. Jedni poszli głosować (czytaj jedna), inni zwiedzać, jeszcze inni na drobne zakupy. Jaśliska to duża osada, dawnej miasteczko, o czym świadczy zachowany układ urbanistyczny. Godna uwagi jest stara zabudowa drewniana z domami ustawionymi szczytem do placu. Osada pochodzi z XIV w., a swój rozkwit zawdzięczała przed wiekami położeniu przy jednym z głównych traktów na Węgry. Podstawą dobrobytu mieszczan był wtedy m.in. handel winem węgierskim. Z tamtej starej drogi pozostał kilkukilometrowy odcinek od rogatek Jaślisk do Szklar. Z najwyższego punktu Traktu rozpościera się przepiękna panorama Beskidu Niskiego, widać jak na dłoni Piotrusia, Ostrą i znany nam już Kamień. Tam nas zawieziono. Na początku Traktu stoi w polu kapliczka św. Jana Nepomucena, którą trzeba koniecznie obejść 5 razy, aby zapewnić sobie szczęście. Tak też zrobiliśmy, obchodząc kapliczkę na naszych hucułkach - im też trochę szczęścia nie zaszkodzi. Panoramy były przepięknej urody, ale dech nam zaparło z innego powodu. Łąki po obu stronach Traktu były tak ukwiecone, a przy tym tak bezkresne, że nie wiem czy gdzieś na świecie jest coś podobnego. Miejscami między kwiatami nie rosło ani jedno źdźbło trawy, gdyż nie miała szans się przebić.
Czego tam nie było: oprócz nudnych już jaskrów i firletki, także margaretki, przelot, komonica, czerwona koniczyna, rdest, ostrożeń i rozmaite dzwonki, także kozibród, krwiściąg, goździk i świerzbnica, a nawet storczyki plamiste w dużych ilościach. Wpadliśmy w te kwiaty kompletnie oszołomieni, robiliśmy zdjęcia, wianki i oddychaliśmy pełną piersią w poczuciu swobody i prawdziwego relaksu. Było to niezwykłe przeżycie. Po drodze sporo pogalopowaliśmy, co też nie było beż znaczenia w tej pięknej wycieczce. Każda grupa jechała po 2 godziny. Ale to nie był koniec atrakcji w tym dniu. Po powrocie do Lipowca i po sutym obiedzie pan Kuśnierz zaproponował wyjazd na bobry. A że chętnych było znacznie więcej niż nasz gospodarz mógłby pomieścić w swoim jeepie, doczepił do auta konną furę i tak pojechaliśmy. A było do przejechania ok. 6 km.
Na furze trzęsło niemiłosiernie, wyziewy rury wydechowej dopełniały cierpień tej eskapady, ale warto było. To co zobaczyliśmy było niezwykłe. Najpierw przedzieraliśmy się przez chaszcze jeszcze 1-2 km, widzieliśmy po drodze ślady lisów, łani, a także odchody i ślady wilka. Dotarliśmy w końcu do wielkich rozlewisk, na których widniały tu i ówdzie solidne tamy. Wkoło leżały potężne drzewa powalone siekaczami tych miłych zwierzątek. Podobno pierwotnie płynął tędy niewielki strumyczek, teraz jest to krajobraz zmieniony nie do poznania. Bobra nie udało nam się wypatrzyć, ale i tak mieliśmy ucztę duchową nie byle jaką.
Kolejny dzień to długa wyprawa do Dołżycy. Trasa podobna jak w ubiegłych latach, choć minimalnie zmieniona. Z Lipowca stromo pod górę na Kamień, potem granicą przez odludne i prawie nie uczęszczane przez turystów tereny rezerwatu 'Kamień nad Jasliskami', postój w Jasielu (nieistniejąca wieś, obecnie największy w polskich Karpatach rezerwat 'Źródliska Jasiołki'), po przerwie znowu ścieżką graniczną przez lasy bukowe i jodłowe, przez szczyt Kanasiówka i Pasika ze zdezelowana wieżą widokową aż do Dołżycy. Razem ok. 7 godzin.
Jakiś czas przed Kanasiówką pozwoliliśmy sobie wjechać w łąki słowackie, gdyż było tam malownicze miejsce do zdjęć, a przecież zdjęcia rzecz święta. W Dołżycy tradycyjnie lokowanie się w pokojach było trochę nerwowe, ale mięsiwo upieczone przez Waldiego na palenisku w swojej kurnej karczmie smakowało wybornie. Że nie wspomnę o barszczyku. Nasze rumaki z powodu ucieczki z okólnika 2 lata temu skazane są w Dołżycy na marne warunki, ale taki los sobie wybrały. W tym roku była to obora o ponurym wnętrzu i ciasnym korytarzu, miejsce tak nieprzyjazne koniom, że aż dziw iż nic się tam nie stało. Tyle że przecież hucuł wszystko przetrzyma.Rano 15.06. po śniadaniu osiodłaliśmy koniki i pojechaliśmy zwiedzać cerkiew w Radoszycach. Był to całkiem nowy punkt programu i trasa nie znana. Jechaliśmy łąkami przez piękny, pofalowany teren, najpierw wzdłuż lasu Kiczery Długiej, potem otwartymi, ukwieconymi łąkami, niestety zarastającymi sosną i wierzbą. Na nudnej jaskrowej żółci widniały tu i ówdzie kępy fioletowego łubinu. W pewnym momencie zobaczyliśmy prawdziwe Bieszczady z Tarnicą w roli głównej i nie omieszkaliśmy uwiecznić tego miejsca na kliszy. Tego dnia także jechaliśmy po 2 godzina na grupę. Po dotarciu do cerkwi było trochę zamieszania z wiązaniem koni, gdyż jeden z nich został odprowadzony pod same drzwi cerkwi w celach fotograficznych, a reszta tego nie zaakceptowała i zrobiło się nerwowo. Od czasu zamieszania w Zyndranowej 2 lata temu boimy się takich sytuacji. Ale wszystko dobrze się skończyło. Inną zadymę wywołała gruba klacz ze źrebakiem pasąca się nieopodal. Na widok koleżanek i kolegów którzy zajechali pod jej posesję, przerywając drut kolczasty opuściła ją. Najpierw zachwycała nasze oczy bezładną galopadą razem ze swoim dzieckiem, poczym dała w długą. Wuja usiłował dopędzić i zawrócić uciekinierkę, ale nie udało się i mieliśmy nadzieję że wróci do domu.
Cerkiew, choć nie bardzo stara (XIX w.), zachwyciła pięknym, oryginalnym i całkiem kompletnym ikonostasem. Jest to teraz kościół katolicki. Kto chciał to się pomodlił, narobiliśmy milion zdjęć i ruszyliśmy z powrotem, gdyż plan był napięty.
Po obiedzie bowiem zaplanowana była wycieczka wozami do Komańczy i zwiedzanie równie ciekawych miejsc. I tak udaliśmy się do cerkwi nadal prawosławnej, którą już znaliśmy 'z wierzchu', ale w ubiegłym roku nie udało się wejść do środkaOstatnio jednak zmienił się pop, obecny jest otwarty na turystów i opowiada ciekawe rzeczy. Jest to z korzyścią dla cerkwi, gdyż zostawiliśmy sporo dutków na tacy, poruszeni ciężką sytuacją tego pięknego zabytku.
Potem pojechaliśmy do klasztoru sióstr Nazaretanek, gdzie w latach 50-tych był internowany kardynał Stefan Wyszyński i gdzie mieści się obecnie Izba Pamięci, ulokowana w pokoju w którym mieszkał. Sympatyczna siostra Nazaretanka z szybkością karabinu maszynowego opowiedziała nam historię tego miejsca, jak również historię internowania kardynała, po czym pobiegła na modły. Zwiedziliśmy wszystko co trzeba, nakupowaliśmy pamiątek i ruszyliśmy do Dołżycy na kolację.
A tam Waldi nas zaskoczył. Zorganizował ognisko z pysznym gulaszem dogotowywanym w kociołku nad ogniem. Oczywiście nie omieszkał przed tym, jak i przed, w trakcie i po każdym posiłku nawijać jak na Bieszczadnika przystało. Niektórych to trochę denerwowało, ale sporo wieści było ciekawych. Po najedzeniu się i chętce na dokładkę, trzeba było powiedzieć wierszyk, aby tę dokładkę dostać. Były wierszyki całkiem swawolne (Lalucha), mocno filozoficzne (Annali), powtórka z rozrywki (Agata), także całkiem specjalny występ Henia. Reasumując kocioł wylizaliśmy do ostatniego kęsa. O dość przyzwoitej porze poszliśmy spać, gdyż kolejny dzień miał być dniem najtrudniejszym, czyli wyprawa na Tokarnię . A jak wyprawa na Tokarnię, to leje od rana. To doprawdy była wielka niesprawiedliwość losu. W ubiegłym roku nie udało się zobaczyć widoków z Tokarni (Wielki Deszcz), w tym roku zapowiadało się podobnie. Znowu trzeba było odcierpieć siodłanie w deszczu, pojenie w błocie, nieruchawość w pelerynach, suszenie namokniętych w międzyczasie siodeł pupami, a potem cierpliwe oczekiwanie aż pupy poschną. W deszczu drobnym lecz dokuczliwym, dużo kłusując, dotarliśmy do Komańczy. Koło cerkwi trochę szukaliśmy czerwonego szlaku, pokonaliśmy dużą stromiznę i namierzając szlak między łąkami skierowaliśmy się w stronę lasu. Wkrótce deszcz przestał padać i nawet wyszło słońce. Jakiś czas jechaliśmy lasem bukowo - jodłowym, aby wjechać na znane łąki, na które w ubiegłym roku dojechaliśmy inaczej. Od początku rajdu pierwszy raz zobaczyliśmy łąki całkowicie zielone, bez jednego kwiatka. Było to coś niezwykłego, wręcz nienormalnego. Agatka zarządziła galop, a Andrzej usiłował nakręcić trochę galopu ze swego galopującego wierzchowca, i nawet parę kadrów mu wyszło. Potem znowu był las i dotarliśmy w końcu do podnóży Tokarni. Wjazd na górę był wielką i niezapomnianą przygodą, choć na pewno nie dla naszych hucułków. Góra jest spora (778 m) i stroma (przynajmniej od Przybyszowa, skąd się drapaliśmy na nią). Jest jedynym dobrym punktem widokowym w paśmie Bukowicy. Widoki z niej rozległe i przepiękne, na dużą część Beskidu Niskiego i Bieszczady. Zbocze którym wjeżdżaliśmy pokryte było białą 'marchwicą' i wyglądało jakby górę pokrywały miejscami płaty śniegu. Pogoda była wymarzona, niebo niebieskie, widoczność jak brzytwa, horyzont daleki, więc dech zapierało. Ale konie spociły się i dyszały, tak że podczas podjazdu stawaliśmy ze 2 razy, aby wyrównały oddech. Potem jechaliśmy wierzchowiną ok. 1 godziny ciesząc oczy 360 - stopniową panoramą, by ponownie wjechać w las bukowy na kolejną, nie całą już godzinę. Razem byliśmy w siodle ok. 5 godzin.
To dość dziwne uczucie zsiąść z konia po 5 godzinach nie odrywania pupy od siodła. Ale czekały przyjazne wozy z jedzeniem i piciem, a także nasi zmiennicy, którzy już zafutrowani, wskoczyli wkrótce w siodła. Jechali jeszcze 2 godziny, wozy podobnie. Tym razem lasem jodłowym, przez leśniczówkę Darów, dotarliśmy ostatecznie na Polany Surowiczne.
Aby tradycji stało się zadość, znikła nam z oczu na 2 godziny młoda Łodzianka, ale i tym razem dobrze się skończyło. Wieczór był bardzo zimny, wiec po krótkim ognisku przenieśliśmy się do baraku, gdzie organizatorzy wykroili kawałek pomieszczenia na izbę kominkową. Wprawdzie bez światła, a dym z paleniska gryzł w oczy niemiłosiernie, ale pośpiewaliśmy co najmniej do 1 w nocy, bo przecież rajd się kończył.
Rano, nie tak całkiem o świcie, jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość: wilki podchodzą nasze bizony. Każdy wyskoczył w czym stał, Jola wręcz w samym staniku - a zimno było jak licho - bo rzecz była niewiarygodna. Ale fakt był faktem, 4 wilki podchodziły nasze jałówki. Widzieliśmy to jak na dłoni, choć z bardzo dużej odległości, więc może nie każdy wszystko dobrze widział. Pan Janek użyczał lornetki, a Andrzej filmował zawzięcie. Czegoś takiego w najśmielszych snach nie przewidzieliśmy. Marzyliśmy o tym co roku, aż wreszcie rzecz się stała. Oglądaliśmy z zapartym tchem, aż w końcu zezwoliliśmy na odstraszenie intruzów, gdyż jałówki były w niebezpieczeństwie. Janek ze Zbyszkiem i Staszkiem ruszyli ze spluwami na puste naboje w trawę i przegnali nieproszonych gości. Dla nas było to piękne ukoronowanie III Jubileuszowego Rajdu.
Po tym zdarzeniu zwinęliśmy manatki, najedliśmy się, wyczyściliśmy i osiodłaliśmy konie i pojechaliśmy do Odrzechowej.
Na otarcie łez mogliśmy się zachwycić łanami dzikich kosaćców w okolicy 'końca świata', ale nasza 'podróż' nieuchronnie miała się ku końcowi.
Ale przygód nie był jeszcze koniec. Agatka tak się starała żeby trochę urozmaicić trasę tam gdzie to było możliwe, że wreszcie pobłądziła. Po 2 godzinach od wyjazdu z Polan miało być spotkanie w Wernejówce, lecz konni nie przyjechali. Krążyli gdzieś po chaszczach szukając brodu przez Wisłok, a ci którzy czekali, z trudem kryli narastające zdenerwowanie. Połączenie komórkami nie wychodziło, gdyż nigdzie nie było zasięgu. Janek domyślał się pobłądzenia i uważał, że wyjadą z lasu w innym miejscu. Jeździliśmy więc wozami tu i tam przepytując napotkanych kierowców i innych rowerzystów, czy nie widzieli kowboi, ale nie widzieli. Gdy po godzinie spóźnienia zguby się znalazły, doszło do nerwowej wymiany brzydkich słów pomiędzy paroma osobami. Po opanowaniu emocji i zmianie jeźdźców ruszono dalej. Druga grupa też jechała przez chaszcze i strome zjazdy, co zaowocowało kolejnymi upadkami, w wykonaniu Magdy i Hani. Na szczęście nic się nikomu nie stało. Zmęczeni, trochę podenerwowani i odurzeni zapachem dzikiego bzu, przez który przedzieraliśmy się na końcu naszej marszruty, dotarliśmy cało do Odrzechowej.
Tam po kąpieli i krótkim odpoczynku spotkaliśmy się na ostatniej kolacji.
W części oficjalnej ustalono termin przyszłorocznego rajdu na 18 czerwca oraz Heniu - szeryf odśpiewał dopiero co spłodzony hymn rajdowy. W części artystycznej odbyły się imieninki Joli i urodzinki Ewy F., co wiązało się niestety z kolejnymi kaloriami.
Na kolację był poproszony pan Andrzej Potocki, zaprzyjaźniony z dyrektorostwem autor książki 'W dolinie Górnego Wisłoka i od Rymanowa do Jaślisk i Dukli'. Opowiadał różne bardzo ciekawe rzeczy o historii tych miejsc, ale zdecydowanie do powiedzenia miał za dużo jak na ramy naszego ostatniego, i tak bogatego w program spotkania. Tak więc w końcu spowodowaliśmy przeniesienie się do ogniska, na którym skwierczały kolejne kalorie, i tam nadal jedząc, gawędząc, śpiewając skończyliśmy nasze rajdowanie.
autor większości zdjęć: Hanna Hołszka